Temat seryjnych morderców w Polsce został już dość dobrze wyeksploatowany, niewiele się natomiast mówi o przypadkach masowego morderstwa w Polsce. Ludziom się wydaje że do takich przypadków dochodzi tylko tam, w zepsutym świecie, ale nie u nas. Poniższym artykułem będę się starał obalić to mylne stwierdzenie i udowodnić że wcale tak nie jest. W Polsce również dochodziło, i wciąż dochodzi do tego typu zbrodni (choćby wspomnieć potrójne morderstwo ukraińców z 11 września 1991 w miejscowości Cedzyń, w zeszłym roku ruszyło śledztwo. Podejrzany Tomasz G. już odsiaduje wyrok za 5 morderstw) Na początku jednak przydałoby się zdefiniować masowe morderstwo (nazywane również wielokrotnym morderstwem). O ile seryjne morderstwo jest często uwarunkowane seksualnie, tak masowe jest samobójstwem rozszerzonym, jednocześnie próbą zwrócenia na siebie uwagi nagłą eskalacją przemocy. W wypadku seryjnych morderstw jest na odwrót - mordercy zależy by mógł pozostać jak najdłużej w ukryciu, by móc jak najdłużej działać. Złapanie oznacza dla nich porażkę, przegraną. Morderstwo masowe trwa nieporównywalnie krócej niż działanie seryjnego zabójcy, choćby z tego względu że osoby które decydują się zabić kilka osób w jednym miejscu, często działają pod wpływem emocji, nie mają ustalonego planu. Seryjni natomiast są wyrafinowani, chłodno kalkulują, działają ostrożnie, tak żeby uniknąć złapania. Mało znajdziemy w księgarniach literatury odnośnie poruszanego przeze mnie tematu, sam mogę wymienić jedynie "Masowych morderców" J. Stukana (wyd. Prometeusz 2009), jednak w książce tej nie znajdziemy informacji na temat podobnych wydarzeń w Polsce. Autor skupił się w większości na wypadkach dokonanych przy pomocy broni palnej, gdy morderca rusza na tzw. spree killing. Owszem, czasem wymienił inne wydarzenia np. staranowania ludzi czy bomba podłożona w samolocie, ale skupił się na tych sytuacjach, w których użyta została broń palna, która z kolei nie była tak częstym narzędziem zbrodni na naszym rodzimym podwórku. Poniżej krótko opisuję zdarzenia w Polsce (i na ziemiach Polskich), którę uznaję za przypadki masowego morderstwa, z zaznaczeniem że nie interesują mnie zdarzenia popełniane jako zbrodnie wojenne, i podobnie jak w przypadku seryjnych morderców, przyjmę limit minimum trzech ofiar śmiertelnych w jednym zajściu, nie oddzielonym - jak w wypadku seryjnych - okresem wyciszenia (założenie tzw. mask of sanity). Zdecydowałem się na chronologiczny układ wydarzeń.
15/16 luty 1904 - Warszawa - conajmniej 2 osoby zabite (gazety podają różne liczby, od 2 do 4), około 20 rannych. Na długo przed Charlesem Whitmanem, który z wieży strzelał do studentów uniwerystetu w Austin w Texasie, w Polsce odnotowano podobny przypadek. Opisałem go szczegółowo w poprzednim artykule, jednak po krótce się powtórze: prawdopodobnie dnia 15 lutego 1904 hrabia Włodzimierz Dębski wyszedł na balkon swojego mieszkania przy ulicy Złotej i zaczął strzelać do przechodniów. Strzelanina trwała całą noc, policja musiała zamknąć ulice. Dopiero nad ranem udało się obezwładnić strzelca. Zrobił to cywil, Kępiński, który zasugerował policji jak obezwładnić napastnika. Więcej informacji zainteresowany czytelnik znajdzie w moim poprzednim artykule. Warte odnotowania jest to, że Dąbski działał raczej pod wpływem impulsu i nie kierował się z góry ustalonym wcześniej planem.
6 maja 1925 - Wilno - 5 osób zabitych (w tym dwóch sprawców), około 10 rannych. Jedyny incydnet, którego przebieg przypomina szkolną masakrę jakie obecnie mają miejsce w USA. Temat również poruszałem, w pierwszym artykule na tym blogu, ponadto w sieci już znajduje się dość wyczerpujący artykuł na ten temat. 6 maja 1925 roku, około 11 w Gimnazjum im. Joachima Lelewela w Wilnie, podczas egzaminu końcowego, tzw. małej matury, dwóch uczniów używając rewolwerów i granatów zaatakowało i zabiło nauczyciela i dwóch innych uczniów, sami sprawcy również zginęli w wyniku zajścia. Zdarzenie było przygotowywane wcześniej, świadczy o tym znaleziony list pożegnalny jednego z uczniów, którzy przygotowali zamach.
Te dwa zdarzenia to moim zdaniem najciekawsze tego typu sprawy przedwojennej Polski. Zastanawiałem się czy dołączyć to tego zestawienia Zamach bombowy jaki miał miejsce w Tarnowie 28 sierpnia 1939 roku, a więc tuż przed samym wybuchem wojny. Jednak motyw polityczny jest tu na tyle widoczny, że jedynie wspominę o nim. Na stacji kolejowej z Tarnowie, w dziale bagażowym, najprawdopodobniej działając jako agent III rzeszy, Antoni Guzy podłożył dwie bomby. Eksplozja kosztowała życie 25 osób i raniła 35. Sprawca został złapany, jednak niedługo potem wybuchła wojna i jego dalsze losy są nieznane.
A teraz czas na sprawy z okresu PRL. Co dziwne, są one łudząco do siebie podobne. Czyżby system w jakim przyszło żyć ludziom tak bardzo wpływał na wszystkie aspekty życia że znalazł odzwierciedlenie nawet w sposobie dokonywania takich zbrodni? Trudno znaleźć jakieś informacje o podobnych zdarzeniach z okresu "głębokiej komuny", tj. do lat 60, więc pierwszym opisanym zdarzeniem będzie sytuacja z 1969 roku.
2/3 listopada 1969 - Rzepin - 5 osób zabitych. Sprawa jest dość nietypowa, mimo iż zamordowana zostaje pięcioosobowa rodzina w jednym zdarzeniu, śledztwo w ich sprawie odsłoniło kolejne trzy ofiary zamordowane w pewnych odstępach czasu, mamy więc również do czynienia z seryjnym morderstwem i co nietypowe - z trzema sprawcami. Wieczorem, 2 listopada Czesław Zakrzewski przybył do rodziców na uroczystą kolację. Na miejscu był też jego brat, Adam. Po posiłku i modlitwie, przy stole wspólnie uznali że należałoby pozbyć się nielubianej przez nich rodziny Lipów. Mieczysław Lipa był sołtysem wsi, ogólnie szanowany przez resztę mieszkańców, toteż do jego obowiązku należało m.in. pobieranie od ludzi podatku gruntowego. To wystarczyło by Józef Zakrzewski, ojciec rodziny uznał że Lipowie wyrządzili mu krzywdę. Wtedy, przy kolacji, matka przynisła obraz Matki Boskiej i nakazała zebranym przysiąc że Lipowie zapłacą za to. Tą ceną miała być śmierć, chociaż można przypuszczać że istotny był również motyw rabunkowy, gdyż był to miesiąc zbierania podatku gruntowego. Zakrzewski doskonale zdawał sobie sprawę że Sołtys powinien mieć w domu pieniądze, które zebrał od ludzi na poczet podatku. Najmłodszy, dwudziestotrzyletni wówczas Adam miał ponoć wątpliwości, ale ojciec i starszy brat w końcu go przekonali. Czesław dał bratu przywiezioną na to spotkanie siekierę oraz nóż. Józef wziął pistolet i bagnet, Czesław natomiast chwycił karabin i amunicję. Tak uzbrojeni, w noc zaduszkową udali się w kierunku sąsiedniego gospodarstwa Lipów. Jerzy Zakrzewski nie przypadkowo wybrał tą datę - może i nie należał do osób szczególnie inteligentnych, ale był cwany. Zdawał sobie sprawę z faktu iż o tej porze, w tym dniu nikt ze wsi ich nie zauważy.
Pod domem sołtysa odbyli naradę. Ustalili że należałoby kogoś wywabić z mieszkania, najlepiej jeśli wypuszczą konia ze stodoły, to zwróci uwagę domowników bez wzbudzania podejrzeń że ktoś się może czaić w ciemności. Mając taki plan, dostali się na teren gospodarstwa Lipów. Józef i Adam założyli na głowę pończochy, natomiast Czesław założył na twarz...dziecięce spodenki. Gdy udało im się uwolnić konia, po jakimś czasie w oknie zapaliło się światło. Na dwór wyszła Zofia Lipa (bratowa sołtysa), i zaczęła rozglądać sie dookoła co się stało. W tym momencie wyskoczył schowany nieopodal niej Adam i zadał cios siekierą w plecy. Zofia upadła na ziemie, a Józef i Czesław wtargnęli do domu, po krótkiej chwili dołączył do nich Adam. Tam natknęli się na śpiącego w łóżku Władysława, 27-letniego bratanka sołtysa. Obok leżała jego 18-letnia żona, Krystyna, która była w zaawansowanej ciąży. Adam momentalnie skoczył do Władysława i zaczął go dźgać nożem. Widząc to, Józef Zakrzewski krzyknął do Czesława "bij", co było sygnałem do zabicia Krystyny która w rezultacie została uderzona siekierą w głowę. Na sąsiednim łóżku leżała 81-letnia Maria, matka Mieczysława Lipy. Józef Zakrzewski wydał Adamowi polecenie zabicia jej, a gdy ten zadał jej kilka ciosów, trójka morderców przeniosła się do pokoju sołtysa, Mieczysława. Tam Józef kazał mu oddać pieniądze, co wystraszony Mieczysław uczynił. Następnie nakazał mu połozyć się na podłodze, a synowi, Adamowi poleciał zabicie go siekierą. W międzyczasie Czesław wyszedł przed dom i spostrzegł że Zofia jeszcze żyje. Wziął ze stodoły motykę i zadał jej kilka ciosów w głowę, gdy ta nie dawała już oznak życia, została zaciągnięta do sieni. Zakrzewcy wtedy podłożyli ogień pod zabudowania gospodarcze i wkrótce również dom Lipów stanął w płomieniach. Cała piątka poszkodowanych jeszcze żyła gdy Zakrzewscy opuszczali ich dom; zginęli w wyniku podłożonego ognia.
Przybyła wkrótce na miejsce straż pożarna nie zdołała opanować ognia. Stracy wynieśli ze zgliszcz pięć ciał, z ranami wskazującymi na różnorodność narzędzi zbrodni. Szybko ustalono że ogień został podłożony, a Lipowie - zamordowani. Wszczęto śledztwo, które na początku nie przyniosło wiele wyjaśnień ze względu na niechęć mieszkańców wsi do współpracy z władzami Polski Ludowej. Milicjanci byli przekonani o morderstwie, kilka faktów niezaprzeczalnie wskazywało na takie wyjaśnienie - ułożenie ofiar, zadane im rany, podłożony ogień czy brak w mieszkaniu pieniędzy. Śledczy prowadzący sprawę założyli że głównym motywem był rabunek, gdyż właśnie zniknięcie pieniędzy na to wskazywało. Jednak śledztwo utknęło w martwym punkcie, mimo iż śledczy coraz pilniej przyglądali się rodzinie Zakrzewskich. Postanowiono sprawdzić ile prawdy kryje się w anonimowych donosach. Milicjanci przeszukali domostwa Zakrzewskich, ale nie znaleźli nic co obciążałoby któregoś z członków rodziny. Mimo to aresztowano Czesława, pod błahym pozorem kradzieży drewna z lasu, które znaleziono u niego na gospodarstwie. Śledczy zapewne liczyli że zatrzymanie go pomoże ruszyć śledztwo dalej. Następnie aresztowano Adama, któremu zarzucano pobicie i obrabowanie jednego z mieszkańców wsi. Jednak śledztwo wciąż tkwiło w martwym punkcie i trochę czasu minęło zanim namówiony przez podstawionego współwięźnia Czesław napisał list do Radia Wolnej Europy, gdzie opisał wszystkie swoje zbrodnie i przedstawił je jako walkę z systemem socjalistycznym (zamordowani byli urzędnikami państwowymi), liczył na ratunek z zachodu. Mijały miesiące, i dopiero gdy usłyszał zarzut współuczestnictwa w zbrodni, zaczał mówić. Wskazał miejsce ukrycia broni i przedmiotów pochądzących z rabunku, zdradził się też chwaląc się kulisami zbrodni przed więźniem z którym dzielił celę. To przyspieszyło obrót sprawy, a dalsze śledztwo wykazało że Zakrzewscy brali również udział w innych morderstwach i napadach rabunkowych. 11 listopada 1971 zatrzymano Józefa, a na terenie jego gospodarstwa znaleziono poplamione krwią pieniądze. Psychologowie potwierdzili ich poczytalność, wskazując jednocześnie na niski poziom intelektualny. Zakrzewscy ( Jerzy, Czesław i Adam) przed sądem usłyszeli zarzut morderstwa pięcioosobowej rodziny Lipów i dwóch morderstw na innych mieszkańcach Rzepina - Jerzego Żaczkiewicza w 1957, którego utopili w studni i Jana Borowca, (zastrzelonego z broni, którą zamordowano również Bronisława Hartuga, mieszkańca Starachowic w 1954, ale wobec tego morderstwa zarzutów już nie usłyszeli). Żonie Jerzego, Helenie nie udowodniono nic, mimo iż zarówno ona jak i żona Czesława, inicjowały obrządek w którym rodzina przed ołtarzykiem życzyły śmierć znienawidzonym osobom, w tym pomordowanym. Podobno rok przed każdym morderstwem miał miejsce obrządek w którym cała rodzina odbywała przed krucyfiksem jakiś dziwny rytuał polegającym na - jak można to określic - modleniu się o śmierć znienawidzonych osób. Wyrokiem sądu Wojewódzkiego w Kielcach z dnia 28 czerwa 1971 Jerzy i Czesław Zakrzewscy dostali czapę, Adam natomiast ze względu na swój młody wiek (oraz zapewne protekcję Czesława w zeznaniach), otrzymał 25 lat. W dniu wykonania wyroku Czesław miotał i rzucał się jak szalony, natomiast Jerzy zachował pewność siebie, mówiąc że jest gotów i nie potrzebuje spowiedzi. Wyrok wykonano w lutym 1972. Adam Zakrzewski powiesił się podobno w celi jakiś czas później.
25 grudnia 1976 - Połaniec - 3 osoby zabite. Tzw. "sprawa połaniecka", dość głośno relacjonowana w prasie i telewizji. Był to tragiczny finał konfliktu dwóch rodzin. Nad rodzinami majętnych i wpływowych Sojdów i uboższych Kalitów ciążył konflikt sprzed kilku lat. Rodziny choć spokrewnione, już od jakiegoś czasu żyły w niezgodzie, jednak dla Jana Sojdy miarka się przebrała, gdy po weselu Krystyny i Stanisława Łukaszków rozeszły się plotki po wsi że żona Józefa Adasia (i siostra Sojdy) podkradała kiełbasę i zatrzymała wypożyczoną zastawę stołową, mówiąc że sie rozbiła. Ponieważ Sojda miał wysokie mniemanie o sobie, był wpływową osobą we wsi i zamożną (do tego stopnia że nazywano go "Królem Zrębina") zaplanował zemstę, a odegrać miał się własnie na młodym małżeństwie. W święta 1976 roku Jan Sojda udaje się wraz z rodziną do oddalonego o kilka kilometrów Połańca na pasterkę. Ma nawet taki gest, że podstawia dwa autobusy, które zawiozły innych mieszkańców Zrębina do kościoła w tą zimową noc. Jest wśród nic m.in. jego szwagier, Józef Adaś i dwóch zięciów: Jerzy Socha oraz Stanisław Kulpiński. Jednak nie wszyscy znaleźli się w ten dzień na mszy, oni i blisko 30 innych osób zostało w autobusie przed kościołem i raczyli się wódką. Po pewnym czasie Sojda wysłał kuzynkę Kalitów, by ta wywabiła młode małżeństwo. I faktycznie, myśląc że w domu doszło do awantury, Krystyna i Stanisław oraz 12-letni brat Krystyny, Mieczysław Kalita wychodzą z kościoła. Liczą że autobus w którym siedzi część pijanych mieszkańców podwiezie ich, jednak Sojda każe im iść na nogach.
Po jakimś czasie oba autobusy wyruszają w kierunku Zrębina, przed nim fiatem 125p jedzie Jerzy Socha. Około dwóch kilometrów za Połańcem, zauważa idących poboczem małżeństwo Łukaszków, Stanisława i Krystynę, oraz jej brata. Socha potrąca chłopca, auto zatrzymuje się a za nim dwa autobusy. Z pojazdów wyskakują Sojda i Adaś i zaczynają bić Stanisława metalowym prętem i kluczem do kół. Następnie ruszyli za uciekającą po polu Krystyną, ją również zabijają w podobny sposób. Na drodze leży ranny Mieczysław, którego mordercy wyciągają na środek jezdni. Siedzący za kierownicą Adaś przejeżdża chłopcu głowę. W aucie podobo siedzi jego i Kulpińskiego żona. Całe zdarzenie obserwują pasażerowie autobusu, jednak nikt nie reaguje mimo iż znajdują się tam działacze partyjni czy nawet członek ORMO. Są zastraszeni że kto wysiądzie z autobusu, podzieli los pomordowanych. Po dokonaniu zbrodni, sprawcy nakazują pasażerom przesiaść się do jednego autobusu, sami układają ciała w rowie i drugim autobusem pozorują wypadek. Po dojechaniu do Zrębina, Sojda nakazuje świadkom milczenie i zmusza ich do przysięgania na krzyż, a nakłuwając palce każdemu z osobna, również na własną krew. W ten sposób, wpływowy Sojda unika oskarżenia przez blisko dwa lata.
Przez ten czas jeszcze raz zbiera świadków, każe im odnowić przysięge, każdemu daje łańcuszek z Częstochowy i łapówkę (kilka tysięcy złotych). Początkowo śledztwo oparte było na dochodzeniu w sprawie wypadku samochodowego, jeden ze świadków który próbował wyciągnąć prawdę na światło dzienne, utopił się jakiś czas potem, w okolicach Wielkanocy 1978 w tajemniczych okolicznościach. Z czasem śledztwo jednak zmieniło tor, sekcja zwłok trójki pomordowanych dobitnie wykazała że nie zginęli oni w wyniku wypadku. Zaczęło się żmudne i trudne przesłuchiwanie świadków, jednak początkowo nikt nie chciał nic zeznawać. Ciągle zmieniano zeznania, jednak po aresztowaniu Adasia a potem Sojdy, część świadków przestała się bać. Wtedy prokuratura zaczęła pisać akt oskarżenia. Po rocznym procesie, 10 listopada 1979 roku sąd w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu wydał wyrok - kara śmierci dla Sojdy, Adasia, Kulpińskiego i Sochy (nie mówiąc o świadkach, z których część po sprawie odsiedziała wyroki za składanie fałszywych wyjaśnień). Obecny przy zbrodni Henryk Witek usłyszał wyrok 5 lat odsiadki. Rada Państwa jednak zweryfikowała ten wyrok i dwóm ostatnim darowała życie w zamian za kolejno odsiadkę: Kulpiński 15 lat, Socha - 25, jednak jak się okazało wyszli z więzienia za dobre sprawowanie nieco szybciej. Sojdę stracono przez powieszenie 23 listopada 1982 roku w Krakowie.
11 i 12 luty 1981 - Walim - 6 osób zabitych. Ta sprawa trudna jest do zrelacjonowania. Nie natknąłem się w dostępnych mi źródłach na żadne doniesienia prasowe odnośnie tego incydentu, gazety zajmują się raczej w tamtym czasie polityką, aferami paszportowymi i niedoborem towarów w sklepach. Nie chcieli wzbudzać paniki czy jaka cholera? Ponadto jedyną informację jaką znalazłem pochodzi z wikipedii (ta z kolei opiera się na telewizyjnym programie dokumentalnym, do którego również nie udało mi się dotrzeć). Dlatego z góry uprzedzam, że w relacji odnośnie tego incydentu będę się wspierał tylko tym jedynym źródłem. Jeszcze będę sprawę zgłębiał, bo mamy do czynienia z tzw. spree killing, "szałem zabijania". Sprawcą jest Ryszard Sobok, 30-latek z małego miasteczka - Walimia, obecne województwo Dolnośląskie. Miał opinię normalnego człowieka, nieco nadużywał alkoholu i mieszkał ze swoją konkubiną, Krystyną Nykiel w domu przy ulicy Kościuszki 29. 11 lutego 1981 zamordował Krystynę (która była w zaawansowanej ciąży ze sprawcą zdarzenia), jej córkę Teresę (16 lat) oraz jej rocznego syna, Marka. Przyczyny morderstwa nie ustalono, prawdopodobnie Sokok podejrzewał Krystynę że ta ma zamiar usunąć ciążę. Morderca swoje ofiary pobił, dusił a na końcu powiesił na sznurze do prania, Krystynę i jej syna w głównym pokoju, natomiast Teresę znaleziono powieszoną na strychu.
Morderca nie próbował zatrzeć śladów zbrodni, co więcej - spędził noc w mieszkaniu, wśród swoich ofiar. Nad ranem następnego dnia, 12 lutego 1981 wyszedł z mieszkania i skierował się na ulicę Boczną, do swojego domu rodzinnego. Tam, dusząc i bijąc młotkiem po głowie zamordował swojego ojca oraz dwoje dzieci, 9-letnią Irenę i 10-letnią Annę, które były dziećmi jego siostry. Tutaj sprawca też zachował ten sam modus operandi jak przy poprzedniej zbrodni. Dzieci zostały powieszone w łazience na sznurze do wieszania prania, podobno jeszcze żyli przed powieszeniem. Tym razem jednak Sobok nie spędził zbyt długo czasu w tym mieszkaniu, zostawił na stole kartkę z notatką że udaje się do rodziny kolejnej siostry.
Na ofiary natknęła matka pomordowanych Ireneusza i Anny, wezwała milicję. Zarządzono obławę i poszukiwania mordercy, obawiano się, zresztą słusznie, że może on kontynuować swój "szał zabijania". W domu siostry Soboka milicjanci urządzili zasadzkę, gdyż jak wynikało z notatki zostawionej przez sprawcę, właśnie do niej miał się udać (zapewne z podobnym zamiarem). Po trzech dniach, tam właśnie został pojmany, 16 lutego 1981. W procesie nie wykazano aby Sobok był chory psychicznie. Sam zeznawał: "Krystynę Nykiel zabiłem bo chciała zabić moje dziecko i mnie wypędzić... jej córkę Teresę dlatego bo widziała jak zabiłem jej matkę i mogła to komuś powiedzieć... jej syna Marka dlatego, żeby się nie męczył i nie umarł z głodu jak zostanie sam... ojca dlatego, że nie pożyczył mi w poniedziałek pieniędzy na jedzenie i przez niego nie miałem na mleko ani na jedzenie w domu... Irka i Ankę, że rzucili się na mnie jak ja biłem ojca..." 16 czerwca 1982 roku Ryszard Sobok został skazany decyzją Sądu Wojewódzkiego w Wałbrzychu na karę śmierci. Wyrok wykonano 31 marca 1984 roku we Wrocławiu.
19 maja 1990 - Zegrze - 4 ofiary. Zbrodni dokonał 21-letni zawodowy żołnierz w stopniu podchorążego, pełniący służbę w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu, Janusz Ochnik. Po dokonaniu zabójstw, Ochnik uzupełnił amunicję i mocno uzbrojony ruszył w ciemności, i w efekcie błąkał się kilka dni po lasach, poszukiwany przez rzesze ludzi. Policja obstawiła wszystkie drogi, obława nie miała praktycznie końca, i co więcej, okazała się być zupełnie nieskuteczna i niepotrzebna. Poszukiwany po kilku dniach sam się zgłosił na policję. Po wstępnych formalnościach, skierowano go na kilkutygodniową obserwacje psychiatryczną, w trakcie której zapoznaje Bogdana Kacmajora, lidera odłamu grupy religijnej o nazwie Zbór Chrześcijański Leczenia Duchem Bożym, który niewątpliwe zaprasza go do swojej siedziby w Majdanie Kozłowieckim. Kilka tygodniu później Ochnik ucieka ze szpitala i zaczyna się kilkuletni okres ukrywania się właśnie wśród wyznawców wspomnianej grupy religijnej. Tu zatrzymam czytelnika w suspensie, i przerwę narrację. Więcej na ten temat można odnaleźć w moim artykule opisującym to wydarzenie, i jeśli jeszcze go nie ma, to zapewne zjawi się wkrótce.
Sprawa, której poświęcę dzisiejszą notkę wydarzyła się ponad sto lat temu i jest już dawno zapomniana, toteż próżno szukać jakiejkolwiek informacji o tym incydencie na polskich stronach internetowych. Jestem pierwszy jeśli chodzi o szczegółowe zrelacjonowanie zdarzeń i przypomnienie ich po stu ośmiu latach. Jest to, zdaje się, najwcześniejszy i jednocześnie najkrwawszy przypadek masowej zbrodni dokonanej na ziemiach polskich jaki kiedykolwiek miał miejsce, dość zuchwały zarazem. Można znaleźć zwięzłe informacje o tym zdarzeniu na stronach anglojęzycznych, natomiast w Polsce nie natknąłem się na żadne, null, zero. Dopiero sięgnięcie do źródeł i lektura archiwalnych gazet z 1904 przybliżyła mi tą sprawę, ale ze względu na spory upływ czasu i lakoniczność przekazu, ciężko będzie o stuprocentowe fakty. Mimo to postanowiłem wyciągnąć sprawę na światło dzienne. Trudno o ustalenie precyzyjnej daty, ale zdarzenie miało miejsce prawdopodobnie w nocy z 15 na 16 lutego (*) 1904 roku w Warszawie, która wówczas znajdowała się pod okupacją Rosyjską. Sprawcą był 34 letni hrabia Włodzimierz Dąbski (lub Dąmbski, rzekomo z tej samej famili co Dąmbscy z Wielkopolski). Hrabia był osobą zainteresowaną m.in. bronią palną, świadczy o tym fakt iż był wielokrotnie nagradzany na różnych konkursach strzeleckich. Podobno na kilka dni przed samą tragedią, hrabia Dąbski zdradzał oznaki załamania nerwowego, a i wcześniej wykazywał oznaki "obłędu". W dniu tragedii, parę godzin wcześniej doszło do pewnej sytuacji, w której hrabia wszczął awanturę w restauracji Stępkowskiego. Z relacji wynika iż wszedł do restauracji około godziny 13 z rewolwerem w ręku i zażądał jedzenia i picia. Gdy mu je podano, ten zjadł, rzucił na stół pierścień z brylantem jako zapłatę i wyszedł. Po jakimś czasie sytuacja się powtórzyła - Dąbski znów wtargnął do restauracji, domagając się posiłku, grożąc przy tym bronią. Kelnerzy umieścili go w osobnym pomieszczeniu, po czym wezwali policję, której przedstawił się jako cesarz austriacki i wobec tego spodziewa się należnego mu hołdu ze strony policji. Ta odwiozła (najprawdopodobniej pijanego) hrabiego do mieszkania, by przy okazji móc go wylegitymować. Dąbski jednak gdy powóz zatrzymał się pod mieszkanie, szybko uciekł i tam zabarykadował się na pierwszym piętrze (**). Policjanci którzy mieli za zadanie pozbawić go broni sami poprosili służbę by ta to zrobiła za nich. Gdy stróż domu próbował poinformować hrabiego że czeka na niego policja, ten strzelił dwukrotnie w kierunku drzwi, raniąc go. Zajście to miało miejsce około godziny 19. Odgłosy strzałów prawdopodobnie przyciągnęły zainteresowanych gapiów, Gazeta Wileńska podaje natomiast że na zewnątrz miała miejsce demonstracja w której brali udział studenci i spory tłum przechodniów (***). Hrabia wyszedł następnie na balkon swojego mieszkania przy ulicy Złotej, i uzbrojony w sztucer, dubeltówkę i rewolwery, zaczął strzelać do każdego zauważonego przechodnia. Krzyczał wówczas ponoć: "Uciekajcie, będę was zabijał jak psów". Zaalarmowana policja szybko zamknęła ulice (zbieg ulic Złotej, Marszałkowskiej i Zgoda), w efekcie tego Dąbski zaczął strzelać do latarni, gasząc je. Sprawca nie przerwał ognia nawet gdy ulice pociemniały. Ciągle pojawiał się na balkonie i strzelał do ludzi, a jak nie było nikogo w zasięgu, wybijał szyby w sąsiednich budynkach i w witrynach sklepowych. Sprowadzono straż pożarną, by ta skierowała strumienie wody na balkon, co faktycznie zmusiło Dąbskiego do wycofania się wgłąb mieszkania, skąd ciągle strzelał. Natomiast policja obawiając się że zostanie obciążona kosztami strat materialnych, wydała polecenie straży by ta przestała używać wody. Około godziny wpół do trzeciej w nocy policja próbowała wejść do mieszkania napastnika przez drzwi, a gdy ten się zorientował, oddał 7 strzałów w kierunku futryny, raniąc policjanta w policzek. W sąsiednich domach zebrał się sztab złożony głównie z policjantów, który debatował jak rozwiązać zaistniałą sytuację. Do godziny trzeciej naliczono 67 strzałów. Około godziny 5, komisarz Pleczko próbował namierzyć dubeltówką Dąbskiego, jednak chybił i zwrócił na siebie uwagę. Został raniony w głowę i w rękę. Gdy juz robiło się widno, wracający z balu przebierańców, eletrotechnik z zawodu, pan Kiełpiński przypadkiem znalazł się w okolicy miejsca zdarzenia. Zauważył tłum gapiów obserwujących oblężenie i sam zainteresował się zaistniałą sytuacją. Dostrzegł jak bezradni są policjanci próbujący unieszkodliwić Dąbskiego, a ponieważ Kiełpiński miał wcześniej spore doświadczenie z bronią, postanowił udzielić kilku rad sztabowi. Było to po godzinie piątej nad ranem. W efekcie rozmów powstał plan unieszkodliwienia napastnika, który miał zostać w całości wykonany przez Kiełpińskiego (ten zgodził się za namową oberpolicmajstra Lichaczewa). Kiełpiński zatelefonował do swojego mieszkania po broń i amunicję, a gdy tylko mu je dostarczono, ruszył na ustaloną wcześniej pozycję (balkon trzeciego piętra kamienicy przy ulicy Złotej 5). Dostał się tam za pomocą drabin straży pożarnej, ponieważ każda inna droga narażała go na znalezienie się w zasięgu strzału napastnika. Gdy już znalazł się w odpowiednim miejscu, przy pomocy własnych ubrań wykonał manekina swojej postaci i ustawił go na oknie tak, by ten był widoczny z mieszkania Dąbskiego, który wciąż zagrażał ludziom. Sam Kiełpiński schował się za murem i w pewnym momencie oddał strzał z dubeltówki w kierunku mieszkania napastnika w ten sposób, by zwrócić jego uwagę. Udało mu się to, Dąbski odpowiedział ogniem, oddając dwa strzały i trafiając manekin oraz prawdopodobnie w kolbę broni Kiełpińskiego. Ponieważ hrabia musiał przeładować broń, zaczął to robić, jednak w pewnym momencie wychylił głowę i zerkanął przez okno. W tym właśnie momencie Kiełpiński wystrzelił, raniąc Dąbskiego w głowę, który upadł na podłogę. Kiełpiński szybko dał znać innym osobom uczestniczącym w całej akcji że napastnik "już leży". Strzał Kiełpińskiego nie był śmiertelny, a jedynie zranił Dąbskiego. Do pomieszczenia wpadła policja i pojmała sprawcę masakry. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną (koszulę stalową 6 mm). Po udzieleniu pierwszej pomocy, umieszczono go w "więzieniu śledczym" przy ulicy Dzielnej. Jak się okazało, ranny został nie tylko w czoło i twarz, ale także w lewe ramię. Wyrządzone krzywdy szacowano na kilka tysięcy rubli. Rannych w wyniku zdarzenia zostało około 20 osób, między innymi Władysław Kamiński, urzędnik kontroli kolei nadwiślańskiej. "Gazeta Wileńska" podaje że liczba osób zabitych w całym zajściu wynosi trzy osoby, są to: 19-letni krawiec, Moraczewski, Franciszek Arnd , oraz niewymieniony z imienia i nazwiska "posługacz publiczny". Dwie osoby poniosły śmierć na miejscu, trafione kulami w serce. Inna gazeta, "Postęp", z dnia 19 lutego podaje już 26 poszkodowanych, w tym 4 śmiertelnie (****). Z kolei "Dziennik Poznański" z tego samego dnia pisze o dwóch zabitych i nie precyzuje liczby rannych. Jedno jest pewne: bez względu na liczbę ofiar, morderca zebrał krwawe żniwo niespotykane do tej pory w historii Polski, a jego przypadek jest typowym przykładem masowego morderstwa i najkrwawszym w historii polski, nigdy dotąd nie opisywanym i niespotykanym wcześniej, ani później.
* Niektóre gazety podają tą informację 17 lub 18 lutego, ale najwcześniejsza informacja znajduje się np. w porannym wydaniu Dziennika Polskiego z 16 lutego 1904, gdzie znajduje się krótka wzmianka o wydarzeniu.
** Prawdopodobnie był sublokatorem i wynajmował część mieszkania.
*** Chodzi zapewne o demontrację z powodu wojny rosyjsko-japońskiej, która miała miejsce tego samego dnia.
**** zachodnie gazety z tego okresu podają znacznie większą liczbę ofiar śmiertelnych (od 5 do 20), jednak są to informacje kilkuzdaniowe. Polska prasa również się nie rozpisuje na ten temat, ale podaje przynajmniej detale zdarzenia.
źródła to m.in: Gazeta Kielecka, 1904, nr 34, str. 3; Gazeta Wileńska z dnia 17 lutego 1904; i inne.